Czerwona rzeka 2
~ 31 maja 2010 ~
Nie daję gwarancji, że wszelkie fakty opisane poniżej w terenie miały miejsce dokładnie tak jak w tekście. Dopiero późniejsze zebranie informacji przez odpowiednie służby wykaże czy, np. przyczyny pęknięcia wału mogły być takie jak opisałem. Ciekawostką jest to, co mówią miejscowi o dziurze w Koćmierzowie. Określa się pękniętą część wału jako graniczną ziemię niczyją i niechcianą. W związku z tym w tym miejscu wał miał być gorzej i niżej wykonany, a akurat jest to zakręt rzeki, gdzie napór na wał jest większy. Przekażcie sztabom, że warto to wyjaśnić i zapamiętajcie, że tu czytaliście o tym pierwszy raz (wkurza mnie zawłaszczanie informacji, które znalazłem przez niektóre media).
Czerwona rzeka 2
Chciałem Wam tu opowiedzieć, historię którą każdy z nas przeżył na swój sposób. Nie zalało mnie i nie zostałem na szczęście powodzianinem, ale podobnie jak poprzednio 2001 byłem przy fali od początku.
Tytuł tego tekstu pochodzi z filmu „Battle of the Bulge” reżyserii Kena Annakina z 1965 roku, odwzorowano m.in. postać (Henry Fonda) jednego z oficerów sztabowych o takim właśnie radiowym kryptonimie wywoławczym. Przez kilka dni nachodzenia fali powodziowej plątałem się swoim samochodem po całej okolicy składając meldunki do sztabów przeciwpo-wodziowych o postępach fali zalewowej, podobnie jak oficer owego filmu składał do sztabu meldunki o postępach niemieckiej ofensywy w Ardenach. Do takiego porównania doszedł jeden ze strażaków podczas jakiejś rozmowy na jakimś moście.
Doniesienia prasowe od początku sugerowały, że tym razem fala wiślana nie tylko będzie nieco wyższa i być może dłuższa od powodzi 2001, ale też szybsza. Jeżeli w kilku tematach sztaby nie zdążyły z jakąś pomocą i przygotowaniami, to w dużej mierze mogło być to spowodowane tym, że woda była szybsza niż jakiekolwiek przewidywane w scenariuszach alarmowych. Ze względu na to, że w pewnych miejscach wały były zwyczajnie za niskie, można było jedynie wyliczać i stwierdzać gdzie nastąpi przelew i przerwanie wału.
Pierwszym takim miejscem w naszej okolicy miał się okazać właśnie Koćmierzów czyli pogranicze Tarnobrzegu (Wielowieś) i Sandomierza (Nadbrzezie).
O tej porze roku pracując na rzecz Programu Rolnośrodowiskowego. Jeździmy nocami w poszukiwaniu derkacza i zostajemy porankami, aby w tych samych miejscach szukać czajek. Obecność tych ptaków przydatna jest dla rolników w celu otrzymania dopłat ornitologicznych do łąk. Od kilku dni padało i nie przestawało, więc ziemia była rozmoknięta i rozjeżdżona, a to utrudniało dostęp do łąk nierzadko położonych w trudnym terenie. Dysponowałem jednak w tym okresie Suzuki X90 na podwoziu Vitary z dołączanym przednim napędem tak, aby wszystkie cztery koła mogły mieć napęd jednocześnie. Raczej rzadko tego drążka używałem, bo przy wadze wozu 1500 kg i oponach szerokości blisko 20 cm najczęściej nie było takiej potrzeby. Są to jednak opony szosowe letnie, które ten samochód dobrze noszą po wszelkim błocie, trudniej z obciążeniem, ale o tym za chwilę.
Otóż opady spowodowały, że badane przeze mnie grunty gminy Grębów zwłaszcza miejscowości Jamnica, Nowy Grębów, Wydrza, Krawce uległy lokalnym podeszczowym podtopieniom do tego stopnia, że poziom wody nierzadko równał się niemal poziomowi asfaltu. Na linii Jamnica-Kotowa Wola nie są to zjawiska rzadkie, ale w Grębowie i Krawcach również widywałem już podtopione podwórza w wodzie do kolan. Wszędobylskie błoto ślizgało i odwracało wóz na boki niezależnie od napędu na niemal każdej lokalnej drodze gruntowej.
W obserwacjach Rolnośrodowiskowych w trybie nocno-porannym obserwuje się łąki dwóch gospodarzy w ciągu jednego objazdu. Deszcze co prawda nie przeszkadzały derkaczom w głosowym oznaczaniu terytorium, ale utrudniały obserwacje innych ptaków, bo nie z samych derkaczy chcą żyć rolnicy. Praca spowolniła się do 1 rolnika na noc. Zdarzało się, że można było pojechać do jednej łąki, a zanim rozpoczęto obserwacje na kolejnej, należało 90 minut drzemać w oczekiwaniu na zakończenie mżawki lub strugi. Nachodzi wtedy człowieka zadowolenie, że dobrze się zrobiło kupując na nowy sezon wóz terenowy.
Po dwóch derkaczowych nocach poniedziałkowego poranka okazało się, że ojciec jako wieloletni wędkarz zarył swój wóz w pobliżu wody i potrzebuje pomocy w wyjechaniu z błota. Miejsce, w którym się zarył zwyczajowo nie nosi błota, ani większych kałuży wody, a tuż za jego samochodem była świeża kilkunastometrowa kałuża na nieskoszonej jeszcze łące, która nigdzie w dół się nie wybierała.
Już to zapowiadało wstępnie poważne problemy z tym, co płynęło do nas przez pogórze. Mój wóz jako terenowe X90 samodzielnie na oponach szerokości 20 cm bardzo dobrze radził sobie z błotem i kałużami na czterokołowym napędzie, ale uciągnięcie podobnej wagi samochodu po błocie na oponach szosowych stanowiło już mały problem. Przyjechał zatem wóz brata z pomocy drogowej z lawetą na pace i wyciągarką do wraków. Owszem wyciągnęliśmy na lawetę zabłocony wóz ojcowy, ale i laweta się zaryła. Pojechaliśmy zatem po traktor, a w czasie przygotowywania go do drogi, pozostali przy lawecie zdołali ją wyciągnąć z błota. Zrozumiałem wtedy, co może się właśnie u nas stać.
W środę już od wczesnej nocy jechałem w teren poszukiwać derkaczy i z powodu kolejnych deszczy drzemałem pół nocy w samochodzie oczekując na lepsze warunki nasłuchowe. Owszem ptaki oznaczały teren głosem, ale słyszalność ich głosu spadała kilkakrotnie do maksymalnie 10 metrów.
Od 2001 roku niejednokrotnie, a właściwie corocznie przechodziły Wisłą bądź Sanem do Wisły fale na wysokości pół wału a nawet 2/3, ale omijały nas jako wylewisko. Woda w 2001 roku szła po suchej ziemi, więc zwalniała na wylewiskach, bo musiała wsiąkać. A teraz ziemia przesiąknięta deszczówką, której wciąż przybywało zapowiadała, że fale będą dużo szybsze idąc po wierzchu. W wielu miejscowościach gminy Grębów i Zaleszany widziałem poziom wód deszczowych na łąkach i nieużytkach równy poziomowi asfaltu i z rowami, które zalały drogi polne i gruntowe. Nieustające choć już coraz rzadsze deszcze zapowiadały też, że jeżeli ruszy fala przez wał, to nie tylko będzie szybka, ale i woda stać będzie długo, bo w korytach spływać będzie to, co jest na łąkach. Wystarczyło by ktoś zapytał, ale nikt nie dzwonił z takimi pytaniami jak wygląda sytuacja w terenie.
Nie wiem, gdzie wtedy byłem, nie wiem co robiłem, nie jest to ważne i nie wiem skąd się dowiedziałem, może z radia w samochodzie, a może ktoś zadzwonił z rana. Pękł wał w Koćmierzowie między Sandomierzem i Tarnobrzegiem. Godzinę lub dwie wcześniej ponoć zebrali się strażacy ze sztabem, a ktoś może hydrolog poinformował, że liczono kilka razy, ale wiele wskazywało na to, że właśnie w Koćmierzowie/Wielowsi/Nadbrzeziu wał nie pęknie, ale woda przeleje się górą. Po ostatniej fali wszystko było dobrze obliczone i zaplanowane, ale ta woda była szybsza i większa niż jakiekolwiek, które znamy i właśnie dlatego zaskoczyła nawet sztaby.
Prawdopodobnie, kiedy już wszystkie służby zrozumiały, co się dzieje bądź, co zaraz się stanie, było zbyt późno na jakiekolwiek ruchy. Zapewne alarm wszczęto, zapewne ewakuację ogłoszono, ale czy ktoś zorganizował masowy wywóz zwierząt gospodarczych, tego już nie wiem. Raczej było na to za późno. Nie wińcie jednak sztabów za to, pisałem o tym wszystkim w książce o poprzedniej powodzi. Wciąż wycinamy górskie lasy, wciąż prostujemy rzeki, wciąż zabieramy im teren zalewowy i wciąż osuszamy bagna, z tych powodów fale powodziowe będą coraz większe i szybsze. Pisałem już o tym i jak śpiewa Sienkiewicz z Elektrycznych Gitar „wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest”. Rzekom brakuje miejsca do rozlewu fal powodziowych zalewają nas, a specjaliści teoretycy wciąż mówią o konieczności regulacji rzek, czyli prostowaniu rzek, czyli prostowaniu stref zalewowych, czyli zmniejszaniu powierzchni terenów zalewowych.
Pierwsze co należy zrobić, to pomóc zagrożonej rodzinie z terenu, który już był kiedyś zalany. Wstąpiłem rano do domu zabrałem komplet map o dokładności 1/10 000 całej okolicy, wszelkie odzienie przydatne w tej sytuacji i sprzęt łącznie z noktowizorem. Już wtedy wiedziałem, że zejdzie kilka dni.
W domu jednych krewnych wykonałem kilka czynności przygotowawczych, później stwierdzili, że na razie tyle, inni krewni poradzili sobie bez pomocy. A jeżeli tak, to pojechałem z mapami dalej. Po poprzedniej powodzi pamiętam, że brakowało informacji o tym, jak wysoko woda zaleje ludzi tuż przed zalaniem. Byli strażacy, ale często obcy i bez kontaktu ze sztabami, i nie wiedzieli, co mówić ludziom. Ponieważ teren właśnie zalewany, był terenem nie uczestniczącym w poprzedniej powodzi, wiedziałem, że będzie tak i tutaj.
Mamy u nas trzy podstawowe akweny zalewowe oddzielone rzekami Trześniówka i Łęg od zachodu:
a) Pierwszy z nich to część Tarnobrzegu i Sandomierza części wiejskich między Wisłą a Trześniówką, gdzie Tarnobrzeg to Wielowieś, Sielec, Sobów, Zakrzów, Dzikowiec a Sandomierz to Trześniowska, PKP, Nadbrzezie i Huta.
b) Akwen drugi to teren poprzedniej powodzi z 2001 pomiędzy rzekami Trześniówka, Wisła, Łęg w gm. Gorzyce czyli Zalesie Gorzyckie, Trześń, Orliska, Sokolniki i Furmany oraz w gm. Grębów Żupawa, Zabrnie.
c) Trzeci akwen zalewowy to obszar pomiędzy rzekami Łęg, Wisła, San i możliwe do zalania miejscowości w gminach Gorzyce – Gorzyce wieś, Gorzyce Osiedle, Motycze Poduchowne, Wrzawy, Pączek i w gm. Zaleszany: Kępie Zaleszańskie, Zaleszany, Motycze Szlacheckie, Skowierzyn, Kotowa Wola, nieco mniej tym razem zagrożone w gm. Zaleszany Dzierdziówka, Zbydniów, Karczmiska, Turbia, Wólka Turebska, Majdan Zbydniowski, Obojnia, Zaosie oraz Jamnica w gm. Grębów.
d) Jest i 4 akwen w gm. Radomyśl, ale wyżej położony oraz 5 akwen zalewowy powyżej Sandomierza w stosunku do Wisły w okolicy Samborca, ale tam nie miałem wtedy możliwości dojechać.
Z Trześni pojechałem do Furman bliżej możliwości przedostania się na zalewany właśnie akwen tarnobrzesko-sandomierski dowiadując się, że woda nie zalała jeszcze całej jego powierzchni. Na miejscu Policja kierowała ruchem na końcu wsi skierowując ruch od strony Trześni do lasu na Żupawę. Kiedy zobaczyli, że mam wiele map, które mogą się przydać w terenie zalewanym przyznali, że sami takich nie mają. Przejechałem Trześniówkę w Sobowie znajdując się na zalewanym obecnie terenie, wówczas jeszcze woda powoli wchodziła na niżej położone działki Sobowa m.in. plac sportowy, ale nie wchodząc ponad jezdnię drogi łączącej Sobów z Furmanami. Po poziomie wody przypływającej wzdłuż wału lewego Trześniówki odkryłem na mapie, że jeszcze spora część Wielowsi, która jest bliżej dziury w wale nie będzie zalana. Kolejni strażacy lub policjanci przepuścili wóz z mapami badający poziom fali na krzyżówce do Wielowsi.
Po drodze okazało się, że woda podchodzi już do drogi łączącej Sobów i Wielowieś. Na miejscu okazało się, że zalany jest już budynek PKP, a woda między Wielowsią a rzeczką ma główny nurt osiągający prędkość 3-4 węzłów, kierujący się na boisko w Sobowie.
Red river two – akwen pierwszy
Na miejscu strażacy nie mieli ani map, ani lornetek, ani umiejętności określania prędkości przepływu wody, a po poprzedniej powodzi mieliśmy szkolić strażaków także ochotniczych na okoliczność powodzi. Lornetka niezbędna jest do określania prędkości wody na głównym, czyli najszybszym w danej okolicy nurcie, żeby wykrywać momenty najbardziej niebezpieczne. Lornetką można określić także jak duże szczątki na sobie niesie, jak bardzo jest mętna lub oczyszczona, a to pomaga ustalić, czy poziom będzie wzrastał w najbliższych godzinach.
Od początku wiedziałem, że Wielowieś wkrótce zostanie odcięta, a przy tej prędkości wody za godzinę. Nie wiedziałem tylko do jakiego stopnia ich zaleje. Na środku wsi, gdzie jak mówili strażacy „mniej więcej jest najwyżej” zgromadzono dobytek ruchomy jak traktory, samochody i tu stali też ludzie gotowi do ucieczki w razie potrzeby lub pozostania w domach, jeżeli będą pewni, że nie zaleje pięter, a takiej pewności prócz nich samych nikt dać im nie mógł. Były nawet dzieci.
Najpierw zadzwoniłem do znajomej z Urzędu Miejskiego w Tarnobrzegu z prośbą o kontakt na geodezję. Nie miałem niestety map nad samą rzeką i nie mogłem ustalić poziomu wałów w stosunku do wysokości górek, na których schronili się mieszkańcy Wielowsi. Wydział Geodezji stwierdził, że wały mają poziom 149 w okolicy Wielowsi, następnie należało zadzwonić do tarnobrzeskiego sztabu przeciwpowodziowego, żeby zasięgnąć informację o poziomie wody w miejscu przerwania. Nikt nie był w stanie określić tego dokładnie, ale bliski wierzchołkowi wału. Najcenniejszy na ewakuację czas uciekał, a wciąż nie wiedziałem czy zaleje wielowiejskie górki i nie znałem nikogo, kto pomógłby namówić ludzi na wycofanie się z nich, jeżeli będzie to teren zagrożony. Informacja radiowa w czasie przeszukiwania map spadła jak z nieba. W Małopolsce woda wylewała się głównie dlatego, że była wyższa niż przewidywana pojemność wałów. Przewidywana pojemność wałów jest obliczana przez specjalistów w całej zlewni tymi samymi metodami, więc już tylko logika podpowiadała, że i tutaj woda przelała się najpierw górą, bo była większa niż wały, a to miał być dopiero początek fali.
Wały mają 149, a górki we wsi 149, 150, 151 wniosek był oczywisty. Poszedłem do strażaków nieustannie fotografując okolice i starałem się wyjaśnić, że mam mapy i rozmawiałem ze sztabem i z geodezją, i większość górek na których stoją, że woda raczej zaleje. Trzeba było koniecznie wycofać dzieci, zwierzęta i samochody, a do ewakuacji prawie suchą nogą była już ostatnia godzina, bo woda już odcinała ostatnią asfaltową drogę w kierunku Sobowa. Tak rozpoczął się etap czerwonej rzeki dwa.
We wsi zrobił się ruch, kilka samochodów wyjechało, inni poszli do domów, ale większość mieszkańców Wielowsi jednak stała i nie wierzyła (a raczej miała nadzieję) zupełnie tak samo jak w 2001. Strażacy pomagali komuś wydostać się z wody lub dostać do domu ostatni raz tam, gdzie już było zalane, a z drugiej strony zalewało Sandomierz. Kiedy wycofywałem się do Sobowa wciąż jeszcze niewiele wozów jechało w tę stronę, a wodę miałem już na głębokości 30 cm.
W Sobowie powiedziałem policjantom jaka jest sytuacja i fotografowałem ruch we wsi. Pojedynczym osobom udało mi się wyjaśnić, że woda może dojść wysoko. Część podejmowała decyzję o wycofaniu pojazdów mechanicznych, ale wszyscy wierzyli w wysokie położenie Sobowa. Na mapie widziałem zagrożenie odcięcia wsi od strony lasu Zwierzyniec i Jasień, więc postanowiłem nie spędzać tam zbyt wiele czasu.
Mapy, które chaotycznie wyciągałem z szafy w domu były dość okrojone, więc należało uzupełnić kserówkami w geodezji tarnobrzeskiej. Na miejscu początkowo zdziwił w urzędzie widok człowieka w gumowych butach, z kapeluszem na plecach i w stroju ochronnym, ale taka jest konieczność sytuacji. Później zrozumieli, że chodzi o ornitologa z telefonów o wodzie. Udało się uzyskać odpowiednie szkice terenu właśnie zalewanego wokół Sobowa. Posłano mnie jeszcze, żebym zgłosił swój kontakt do ludzi zajmujących się bezpośrednio powodzią w sztabie i przy prezydencie miasta. Na miejscu oświadczyłem, że sprawdzę to, czego straż na pewno nie sprawdzi, czyli możliwość zatopienia okrężnego miejscowości Sielec, przejścia na Dzików od lasu Zwierzyniec, np. kanałami oraz przejścia przez dolinki Trześniówki i Mokrzyszówki, aby okrężnie wejść do drugiego akwenu zalewowego. Ponieważ wsie niemal zawsze położone są na górkach w naszej okolicy, toteż niemal zawsze zalewane są od tyłu czyli najpierw odcinane, a później zalewane wewnątrz dom za domem.
Po drodze należało omijać czujki i posterunki policyjne na skrzyżowaniach, bo nie przepuszczali na teren zalewowy, a czasu na tłumaczenie celowości przejazdu nie było. Były to dość proste skręty na boczne drogi, ale konieczne. Na miejscu na drodze krajowej na Sandomierz w Sielcu sterczała duża ilość Straży i Policji, jak gdyby miało to być jakieś szczególnie zagrożone miejsce. Policjantka stwierdziła, że nie powinienem tu przebywać i należy zawrócić, ale w odpowiedzi usłyszała, że nie powinna stać tyłem do ruchu na drodze, bo jest zbyt piękna by tracić zdrowie przez czyjąś nieuwagę. Sytuacja z zagęszczeniem służb mundurowych wyjaśniła się, kiedy nadjechała kolumna wozów na sygnale z ważnymi osobistościami. Obchodząc typowany teren wokół, a także penetrując zagajniki za Sielcem sprawdzając kanały stwierdziłem, że Sielec jest już na tyle zalany, że nawet jeżeli woda obejdzie go tyłem, nie będzie to zaskakujące. Od tej pory co godzinę lub dwie składałem meldunki do sztabu tarnobrzeskiego telefonicznie. Od teraz ważny był poziom wody na Wiśle, Sanie i Łęgu powyżej naszej okolicy, ważne było, co robi zapora w Wilczej Woli na Łęgu i co robi Solina w Bieszczadach.
Wycofując się na Zakrzów polnymi drogami w kierunku lasu Zwierzyniec sprawdzałem, czy z tej strony może zalać Zakrzów, odcinając im ucieczkę do Dzikowa. Uruchomiłem też wszelkie kontakty, które mogły pomóc zdobywać regularne informacje o poziomie wód i jej prędkości, który był istotny dla naszej sprawy.
Nie udało mi się wycofać przez Zwierzyniec z powodu wysokiego poziomu wód podeszczowych na łąkach. Do Zwierzyńca dojechałem drogami głównymi. W Sobowie woda przeszła wyznaczoną wcześniej linię strefy zalewowej o półtora kilometra. Należało sprawdzić czy idzie dalej bądź się podnosi, było to możliwe objazdem od strony torów kolejowych i lasu Zwierzyniec. Długie obserwacje lornetkowe wykazały, że woda doszła, a 2 kilometry za ową linię zaplanowanego wylewiska i dalej nie przemieszcza się. Padł kolejny meldunek do sztabu tarnobrzeskiego i od teraz rozpoczęło się meldowanie do sztabu w Gorzycach.
Należało zbadać, czy woda może obejść od tyłu Furmany dolinkami Trześniówki i Mokrzyszówki, bo owe niskie wały bywają tam w różnej jakości lub mogłoby ich nawet zabraknąć. Tymczasowo woda w Sobowie przestała przemieszczać się w głąb doliny Trześniówki i tego dnia meldunków miał być koniec.
Wracałem przez Furmany kierując się na Trześń, bo teraz zagrożona była druga kwatera zalewowa drugi akwen.
Akwen drugi
Pierwszy akwen został „zdobyty” przez falę, rozlewisko powiększa się. Na końcu Furman na rozjeździe do Trześni i Sokolnik okazało się, że stoi posterunek policyjny, a funkcjonariusze kierują na objazd z powodu pęknięcia wału. Stwierdziłem, że musi to być obcy Policjant, nie zna terenu i starałem się mu wyjaśnić, że wylewisko pierwszego akwenu nie sięga drugiego. Okazało się jednak, że samotnie jeżdżąc po okolicy miałem wyłączone radio i przegapiłem informację o pęknięciu wału między Trześnią a Furmanami.
Policja podjęła decyzję przepuszczenia mnie w rejon urwanego wału, żebym mógł sprawdzić prędkość wody, szerokość wyrwy i oszacować ewentualny czas ewakuacji. Badając inne powodzie i naszą poprzednią, byłem w stanie cokolwiek oszacować też i teraz. W miejscu pogranicza wody i lądu zauważyłem sporą grupę gapiów i wielkie już a płytkie rozlewisko. Przez lornetkę wyraźnie widać było, jak zerwało się gdzieś w masie wody kilka kawałków wału. Po wykonaniu kilku fotografii i przestudiowaniu map zrozumiałem, co się dzieje i doinformowałem miejscowego strażaka, że mogą mieć i prawie na pewno będą mieć wodę wyższą niż 9 lat temu i zaleje ona więcej domostw. Poprzednio do Trześni, Zalesia czy Sokolnik woda dochodziła pod górkę od Wisły, tym razem woda szła z góry i mogła osiągnąć wyraźnie większą prędkość zalewową. Obdzwoniłem kilku znanych mi mieszkańców Sokolnik, a zwłaszcza Trześni w sprawie wysokości wody. Stwierdziłem, że Orliska zdążą się przygotować, a Zalesie już samo wie co robić. Tyle, że tym razem ma nieco więcej czasu, gorzycki sztab wiedział już o wylewie, ale nie znał jego prędkości.
Po rozeznaniu topografii terenu na mapie stwierdziłem, że aby dostać się do Gorzyc, z których pochodzę powinienem natychmiast ruszać. Z Furman jechałem do Sokolnik i na Górce w lesie już przelewała się woda przez szosę. W Sokolnikach w 3 miejscach przejeżdżałem również przez wodę 15-20 cm i to miał być już koniec, ale niestety również tuż przed Orliskami były już dwa miejsca, w których woda zalała asfalt. Po drodze nie przystawałem, bo ludzie miejscowi już wiedzieli, co ich czeka. Po wyjechaniu z Orlisk dopiero mogłem być pewien, że już nie spotkam wody. Już było wiadomo, że właśnie spotkała nas powódź, jakiej nie było tu od wielu dziesięcioleci.
Tego dnia wciąż padał deszcz od południa coraz rzadziej, a popołudniu nawet prześwitywało słońce, ale zachmurzenie i opady utrudniały prace zarówno na wałach ludziom z workami jak i mnie z mapami. Wyraźnie widziałem jednak zmianę wiatru na południowy, a chwilami nawet wschodni. To zapowiadało nadejście suchego powietrza nad zmoczony krajobraz, czyli burze z licznymi wyładowaniami elektrycznymi.
Zatrzymałem się nad Łęgiem w Kępiu Zaleszańskim na pograniczu gmin Gorzyce i Zaleszany, i telefonicznie zgłosiłem gminie Zaleszany swoje usługi zwiadowcze związane z powodzią, jednocześnie przekazując pierwsze informacje zalewowe. Co jak się później okazało, miało być przydatne w planowaniu działań i dysponowaniu służbami przeciwpowodziowymi.
Akwen trzeci – ostatni
W drodze napotkałem posterunek czujkowy na skrzyżowaniu w Zaleszanach, który kierował kierowców przejezdnych na objazdy do Tarnobrzegu przez Grębów. Po drodze w mżawce zrozumiałem, że jeżeli tak szybko przelała się woda na wale w Trześniówce, to widocznie pierwsza dziura w wale Wiślanym w Koćmierzowie również jest duża, a dodatkowo umieszczona na łuku zakrętu, zbiera sporą część fali wiślanej. Woda szybko przybierając nie zmieściła się w pierwszym akwenie zalewowym, a nie mogąc znaleźć ujścia w kierunku Wisły znalazła słaby wał Trześniówki od lewego brzegu ze znaczną różnicą w poziomie wody międzywala i pierwszego akwenu. Te różnice mogły spowodować przerwanie lewego wału Trześniówki, a wytworzony nurt napierając na prawy wał Trześniowski zniszczył i ten.
Przez te 9 lat wały gminy Gorzyce czyli drugiego i częściowo trzeciego akwenu podlegały remontowi. Obecna woda zastała gminę w czasie dokańczania remontów wału Trześniówki od Trześnia w górę rzeki. Remont polegał na zniszczeniu fragmentu starego wału i sypaniu nowego z ponoć betonowymi wylewkami, zbrojeniem i geowłókniną na wewnętrznej od międzywala. Woda naszła w momencie, kiedy fragment wału w Trześni ponoć nie istniał, wówczas z informacji ustnych wiem, że na szybko wzmocniono osłabiony fragment wału i na jego obronie mieszkańcy Trześni skupili się. Jak niektórzy pojedynczo później komentowali: „mogliśmy tam posłać ludzi”.
Nurt natomiast, który miał się utworzyć od strony Wielowsi, nie był przewidywany i zniszczył podobno przeciwległy fragment starego wału powyżej Trześni od strony Furman. Woda przyszła zupełnie od tyłu słabym wałem. Podwójne wały Łęgu dzielące nas od drugiego akwenu były nowe po remoncie, ale można było obawiać się podobnego efektu.
Natychmiast udałem się na wał Łęgu w Gorzycach do kolegi Krzysztofa C. i znajomych, i tam stwierdziłem wysoki poziom wody na Łęgu. Tego poziomu mieszkańcy Gorzyc obawiali się, ale tak naprawdę był on początkowo zbawienny, bo właśnie dzięki niemu nie tworzyła się różnica ciśnień pomiędzy akwenem drugim, a międzywalem Łęgu i była szansa, że nie będzie tego samego zjawiska przelania się, co z akwenu pierwszego do międzywala Trześniówki.
W tym czasie wciąż przychodziły informacje, że na odległej o 50 km zaporze na Łęgu w Wilczej Woli woda przelewa się górą. Gdyby obecnie nie zalewało akwenu drugiego na ujściu Łęgu nastąpiłaby kumulacja fali przelewu z Wilczej Woli i Wiślanej powodziowej. Tym razem fale te minęły się. Zameldowałem o fakcie obu sztabom terenów jeszcze nie zalanych i przyszedł czas na przygotowanie domu do zalania.
Udało nam się ominąć trzykrotne nasilenia poziomu wody uciekającej z Wilczej Woli, a później jeszcze ponoć tryb spuszczenia wody dołem zapory przez śluzy z kulminacyjnym punktem fali wiślanej. Kiedy przyszło pierwsze nasilenie ze strony Łęgu dopiero dochodziła fala wiślana, kiedy przyszło drugie nasilenie Łęgu fala Wiślana wchodziła do Wielowsi i Sobowa. Kiedy ponownie przybierał Łęg fala Wiślana rozerwała wał na Trześń i Sokolniki. Kiedy wierzchołek fali Wiślanej przechodził Gorzyce i Wrzawy do Jamnicy i Kępia dopiero dochodziła woda ze śluz Wilczej Woli. W tym momencie miał nastąpić kulminacyjny punkt wiślanej fali w połączeniu z Łęgiem, ale nagle znalazła dodatkowe ujście do międzywala Sanu tuż za Wrzawami i znów na pół metra przed wierzchołkiem wału Gorzyckiego mieliśmy uniknąć kolejnego podniesienia poziomu. Pojawiało się z wolna natomiast zagrożenie ze strony Sanu, którym ponoć Solina miała rozpocząć zrzuty.
Oprócz tego, że miałem stałego informatora z Jamnicy na temat poziomu wody przy grębowskim moście, postanowiłem też samodzielnie jednorazowo obejrzeć teren i zbadać poziom. Otóż okazało się, że łąki wokół Woli, Jamnicy nie tylko są przesiąknięte wodą, ale ciągłe opady deszczu i woda odpływająca od wału spowodowały w środku Jamnicy przejście wody przez asfalt na wysokości 10 cm. Droga krajowa położona jest nieco wyżej, ale droga łącząca Jamnicę z Wolą i Zbydniowem częściowo pokryta była wylewiskiem Łęgu, a co w tym najciekawsze, woda nie spływała z lasu do rzeki, ale płynęła w kierunku odwrotnym.
Przy moście w Jamnicy spotkałem jednego z bardziej zaangażowanych w sprawy miejscowych strażaków i również on stał się jednym z informatorów. Na miejscu okazało się, że woda bardzo nieznacznie spada w centymetrach.
Do domu zaglądałem jedynie na chwilę, żeby coś zjeść lub sprawdzić może raz na dobę, a podczas jednej z wizyt w rodzimej miejscowości ogłoszono ewakuację wsi i później osiedla. Byłem wtedy na wałach, a woda przybierała po 80 cm na godzinę, później ktoś lub coś przewróciło miarkę i trudno było osądzić cokolwiek o poziomie wody. Przez lornetkę widać było, że Wisła niesie szczytową część fali po bardzo zmętniałej wodzie, gałęziach i sprzętach domowych na środku rzeki.
Rozpadał się ulewny deszcz i w tym czasie trwała ewakuacja, osobiście nie poczuwałem się do potrzeby ewakuowania, ale nie chciałem, żeby sytuacja zastała mnie z wozem i dobytkiem sprzętowym w korku samochodów uciekających z Gorzyc. Po wyjechaniu ze strefy zalewowej określonej pospiesznie na mapie, wciąż w deszczu postanowiłem sprawdzić, czy polne drogi są przejezdne z Gorzyc do Kępia Zaleszańskiego, żeby mieć terenową alternatywę ucieczki w przypadku pęknięcia wału i korku na głównej drodze.
Po deszczach drogi były pełne kałuż nieraz głębokich na 30 cm, kałuż niewielkich rozmiarów, dołków za dołkiem. Po drodze okazało się, że przysiółek Kępia Kolonia również przerywa ewakuację, ale mimo, że jechałem w przeciwnym kierunku nikt mnie nie zatrzymywał, bo mój dziwaczny samochód znany był już jako machina pracująca dla sztabów. Meldunek o przejezdności drogi do Gorzyc z Kępia w swojej treści miał nieprzejezdność drogi dla samochodów osobowych, a jedynie dla terenowych, traktorów i ciężarówek.
Woda w Gorzycach i Wrzawach doszła ponoć 30 cm od korony wału. Po ewakuacji jeździłem do późnego wieczora po okolicy, a chwilowy nocleg zaznałem poza potencjalnym wylewiskiem w domu rodzinnym jednego ze szwagrów, uciekając w drogę nad ranem. Już od rana chciałem sprawdzić przejezdność kolejnej drogi między Gorzycami i Kępiem polnej potencjalnie przydatnej do ewakuacji, ale o ile droga przez Kolonię i Przybyłów położona jest nieco wyżej i z niej deszczówka szybciej odchodzi rowami, o tyle dróżka wzdłuż starego wału i tzw. Partykowych Dołów zalana była do głębokości 40 cm wodami opadowymi na 100metrowym odcinku. Meldunek poszedł do sztabu zaleszańskiego smsem, do gorzyckiego osobiście.
Od przynajmniej 24 godzin dochodziły informacje zarówno ze sztabów, strażaków jak i mieszkańców okolicy o trudnej sytuacji na wałach we Wrzawach. Postanowiłem objechać wały zarówno Wrzaw jak i Skowierzyna zwłaszcza, że mieliśmy się w nieokreślonym czasie spodziewać nadejścia zrzutu z Soliny. Określając prędkość w przybliżeniu stwierdziłem, że San przyspieszył do 7-8 węzłów, a Wisła zwolniła do 3-4. Domyślałem się jedynie, że zaczęło dziać się coś szczególnego nad Sanem. Nie było wyraźnego wzrostu poziomu wody ani zabarwienie głównego nurtu nie było podejrzane, ale zameldowałem zmiany prędkości sztabom Gorzyckiemu i Zaleszańskiemu z wnioskiem o szczególne uwzględnienie zagrożenia z tej strony.
Sytuacja Wrzawska była równie ciężka co w Gorzycach, różniła się jednak tym, że Wrzawy doszły już do granic wytrzymałości swoich wałów, a Gorzyce były tuż przed. Taki stan rzeczy miał jednak potrwać jeszcze długo. Nad Sanem przesiąki były na średnim można powiedzieć poziomie. Zdecydowanie bardziej długotrwałe i trudniejsze do opanowania tym cięższe im bliżej Pączka. Dochodziło do sytuacji prawdopodobnie w Dąbrowie, Łapiszowie, Szlachetczyźnie do zalewania otoczenia razem z kilkoma gospodarstwami jednocześnie. Kałuże te jednak miały wówczas jeszcze czyste zabarwienie, wody przesączającej się.
Dopiero w polach dalej od domów w okolicy Pączka spotkałem większą grupę strażaków m.in. kogoś z Motycza, gdzie przesiąki wynosiły z wału lub spod wału brudną wodę o ziemistym zabarwieniu informując, że tutaj woda już wypłukuje wał od spodu lub wewnątrz.
Po powrocie do Gorzyc zameldowałem w sztabie najtrudniejszy stan i sytuację w określonych miejscach. Ponoć podobnie rzecz się miała na Przybyłowiu i w Gorzycach za osiedlowymi garażami, ale o tym sztab już dobrze wiedział.
Nasiliłem kontakty z Nagnajowem, żeby mieć aktualne informacje o wysokości wody w Wiśle, która nas czeka, a jednocześnie zwiększyłem ilość informatorów o wodach Sanu z rejonu Niska, Rudnika, Ulanowa i Krzeszowa. Gdzieś Sanem płynęło coś czego należało się obawiać i nie było z żadnej strony dokładnych informacji na ten temat.
Odwiedziłem w związku z tym Dzierdziówkę, żeby samodzielnie się czegoś dowiedzieć, ale tak samo we Wrzawach jak i tu San płynął szybciej od Wisły i na niezbyt groźnym jeszcze poziomie. Mieszkańcy wsi pracowali przy wałach dość zgraną grupą razem z sołtysem. Znalazłem dwie dziury po gryzoniach, którymi mogło coś przeciekać i po przekazaniu informacji pojechałem dalej. Nocą zdrzemnąłem się 3-4 godziny w budynku Muzeum, żeby być daleko od strefy zalewowej głównych wód fali, a gdyby wał pęk w Dzierdziówce, woda najpierw ruszyłaby Skowierzynem na Wrzawy.
Nazajutrz zawiozłem jednego z powodzian do Grębowa po jego samochód, a po drodze dowiedziałem się o pierwszych spadkach wody.
W Krzeszowie przez noc urosła woda o 50 cm, w Gorzycach spadła o 2 cm, a w Nagnajowie już o 50 w dół. Łęg stabilnie opuszczał poziom wody o 3-4 cm na noc lub dzień. Wszelkie wiadomości były pocieszające, ale wciąż zagadką był San.
Do południa poziom na Sanie urósł o 1m w Ulanowie i ustabilizował się, a w Jamnicy woda spadała już o cm na godzinę. Okazało się że woda jamnicka w Łęgu mogła opadać szybciej, ale najpierw Wisła odciągała nadmiar fali, którą głęboko w las poprowadziła w okolicy Kępia i Zabrnia, a nawet Żupawy. Kiedy dojechałem niemal do mostu Kępiowskiego na Łęgu okazało się, że woda spadła w lesie już o ponad 0,5m a i tak miała nad asfaltem głębokość 60 cm. Wiele osób utożsamiało ślady na drzewach z poziomem w całej okolicy, ale woda nie doszła tutaj w tym poziomie dzięki tej wysokości fali, ale przede wszystkim dzięki jej prędkości i ogromnemu naporowi jaki naciskał na początkowy bieg fali przez jej szczytową część.
Nigdy w historii nie pamiętam, żeby opisywało się dojście wezbrań wiślanych aż tutaj w ciągu ostatnich 180 lat, ale nie oznacza to, że nie mogły się wydarzyć. Sam Łęg w czasach dawniejszych nosił z Puszczy wysokie wody. Zanim jeszcze dojechałem do Kępia z drugiej strony, okazało się w rozmowach telefonicznych, że to co miało dojść Sanem już doszło, a nawet częściowo spłynęło Wisłą. Okazało się kolejny raz, że San swoim wąskim, a głębokim korytem jak zwykle na dużym spadku przyprowadził dużą ilość wody w dużej prędkości i nie zdążyliśmy się zorientować, że woda na którą czekamy już tu jest. Kapitan w Gorzycach i pani ze sztabu zaleszańskiego niezmiernie ucieszyli się z tych informacji, a w połączeniu z informacjami o opadaniu fali powodziowej choćby w centymetrach na dzień, przyniosło to odprężenie całej okolicy.
Wieczór spędziłem z ludźmi na wałach w Gorzycach i Przybyłowie pobierając lekcję od kolegi strażaka o sypaniu worków i prawidłowym układaniu ich przy wale. Nastąpiła druga z najtrudniejszych nocy. W czasie opadania wody po wezbraniach noce od rozpoczęcia spadku są najtrudniejsze. Ludzie bowiem czują już pewien komfort psychiczny i stają się mniej czujni. Tymczasem właśnie teraz wały są najbardziej jak dotąd przemoczone, a mimo że poziom wody spadł o kilka centymetrów ciśnienie oddziałujące na nie, wcale nie zmalało. Kiedy analizowałem scenariusze kilkunastu przynajmniej powodzi przed napisaniem książki na temat naszej z 2001 roku, pamiętam, że najczęściej woda wylewała się w miejscu najmniej przewidywalnym i w czasie, kiedy już ludzie często mogli być spokojni, bo poziom opadał.
Słyszałem o trudnej sytuacji wałów w Skowierzynie i mimo, że już ją znałem sprawdziłem jak dużo wody wyciekło od czasu ostatniej wizyty. Ani noktowizor, ani światła samochodowe nie wykazały nic prócz większej ilości wody poza międzywalem niż poprzednio. Nocleg wypadł na jednej z wyżej położonych części pól uprawnych Zaleszan obok starorzeczy.
Poranne informacje wykazały, że w Nagnajowie na Wiśle, Rudniku na Sanie woda wyraźnie spada o metr i o pół w ciągu nocy, a nawet w Gorzycach już o kilkanaście centymetrów.
W ciągu dnia natomiast pojawił się problem na Kępiu Zaleszańskim, bo woda Łęgu opadała wciąż nieznacznie. Jak dotąd z rozlewiska Trześni i Sokolnik woda przelewała się szumnie przez lewy wał Łęgu ujściowego, kierując się z dwóch strumieni do Wisły. Jeden strumień był ponoć w Orliskach, a drugi obok Cypla, ale tego pierwszego nie widziałem. Później woda z rozlewiska od strony Trześni wyrównała poziom z wałem i strugi zamieniły się w jeden swobodny nawet nie pofalowany przepływ ponad lewym wałem. Napór na prawy wał, za którym były już Gorzyce zmalał, bo siła ta rozłożyła się na szerokiej powierzchni. Stabilnie płynąc, woda w Łęgu nie mogła znaleźć ujścia i początkowo kumulowało się to w okolicy Kępia.
Dzień lub dwa wcześniej meldowałem w sztabie gorzyckim, że struga z okolicy Cypla za bardzo będzie naciskać najsłabsze w okolicy wały z przesiąkami płukającymi ich strukturę w okolicy przeciwległego przez Łęg Pączka. Nie wszyscy tego słuchali, ale znalazł się ktoś, kto również to zauważył m.in. wśród strażaków i zaistniała obawa o rozerwanie wału na Pączku z powodu nurtu Wisły w połączeniu z nurtem rozlewiska. Odbywały się jakieś próby, a to rozkopania, a to ponoć wysadzenia wału, ale zakończone niepowodzeniem. Ostatecznie zanim udało się coś zrobić wał pączkowy wytrzymał do momentu opadania, ale problem pojawił się w innym miejscu.
Ludzie się cieszyli i rozluźnili (alkohol) dlatego, że przestało padać i opadł poziom wody ogólnie. Zrzut z Wilczej Woli razem z płynącą opadówką z Puszczy dostając się Łęgiem w okolicę Gorzyc zatrzymywał się i zaczynał kumulować. Wały w Kępiu Zaleszańskim przyjęły wodę do 20 cm od ich korony. Jeżeli wały gorzyckie i wrzawskie były nowe sprzed kilku lat, to mogły jeszcze dużo wytrzymać zwłaszcza, że napór wody powoli ustawał (ogólnie), ale te w Kępiu Zaleszańskim są jednymi ze słabszych w okolicy. Udało nam się 5 razy uniknąć kumulacji w Gorzycach i Wrzawach ostatniej z Sanem, a teraz kumulacja zapowiadała się w Kępiu.
Ostatecznie po wyrównaniu się rozlewiska trześniowskiego z międzywalem Łęgu w Gorzycach, ta w międzywalu zaczęła opadać. Dzięki temu ruszyła wreszcie także zastoiskowa już woda z Kępia. W ciągu dnia i nocy opadła do połowy wału, a ludzie spali już spokojnie do momentu, kiedy tym razem zagroziła Osa.
Mała, nieznana ogólnie rzeczka wpływa obecnie do Łęgu w Kępiu Zaleszańskim i ma dość niewielkie swoje obwałowanie, które gdzieś w Kępiu nagle kończy się na jakimś wzgórku. Jeżeli Osa niesie wyższą wodę, a Łęg ma niższą, to klapy przez które ma wpływać do Łęgu samoistnie otwierają się. Mimo ogólnego spadku wody w Łęgu ów poziom wciąż był zbyt wyrównany, żeby móc otworzyć owe klapy. Osa pod koniec swojego obwałowania nie wiadomo skąd biorąc wodę tworzy zator, który już przez przesiąki zalewał podwórza kilku gospodarstw. Przyszło kolejne zagrożenie ostatniego późnego wieczora największej wody.
Znaleźli się nawet pijani śmiałkowie, którzy chcieli podjąć się ręcznego otwierania zatopionych klap, inni coś mówili o nurkach. Doinformowałem sztab, że Osa wypływając z lasu zza Kotowej Woli zasilana jest wodą z Łęgu płynącą do źródeł Osy przez zabudowania w Jamnicy i stąd wzięło się tyle wody na Kępiu. Jeżeli chcieć coś zrobić na dłuższą metę, to właśnie tam trzeba by odciąć dopływ, ale ponoć mógłby zaistnieć problem organizacyjny, bo był to już inny powiat. Ostatecznie woda w Łęgu opada i klapy otworzyły się.
Od tej pory woda spadała na średnim poziomie o kilkadziesiąt cm w ciągu doby i największe zagrożenie z wielkimi stratami w okolicy minęło. Dalej walczyły już Wilczyce, Zawichost, Warszawa.
Po kilku dniach jeżdżenia społecznie za informacjami powodziowymi, po straconym ponad 1000 zł na rachunek telefoniczny i paliwo w celach przeciwpowodziowych, należało wrócić do pracy i normalnych zajęć.
Pojechałem na kontrolę ornitologiczną na grunta jednego z moich klientów z przeświadczeniem, że moje Reed riwer 2 zostało wykonane prawidłowo po złożeniu ostatnich meldunków sztabom. Wykonałem dobrą dniówkę, po której wyspałem się przy samochodzie. Wiedziałem, że udało się uratować dobytek i może zdrowie przed zalaniem, a nawet gdyby zalało dom, ocaliłbym sprzęt zgromadzony w samochodzie i sam wóz jako narzędzie pracy. Jak na ironię jednak w drodze powrotnej trafił mi się poważny dla samochodu wypadek z wozem strażackim (z winy strażaków). Pieniążki z ubezpieczenia sprawcy prawdopodobnie nie pokryją strat w samochodzie spowodowanych kraksą, ale będę się starał naprawić wóz, bo choćby w czasie powodzi, kilkanaście razy jechałem przez wodę głębokości 30-40 cm uciekając przed nią.
Nauczka
Polder jest obok zwykłego międzywala dodatkowo obwałowanym terenem niezabudowanym, który zalewany jest w sposób kontrolowany, kiedy wyraźnie woda nie mieści się już w międzywalu przykorytowym, jest to swoisty zawór bezpieczeństwa. Pamiętam, że po poprzedniej powodzi złożyłem do kilku miejscowych urzędów wstępny projekt zespołu polderów dla całego regionu typując do takiego przeznaczenia kilkanaście niezabudowanych zakątków naszego regionu w pobliżu każdej z rzek.
Ze wstępnych szacunków wynika, że gdyby więcej osób tak jak ja jeździło, zbierając informacje z szerszej okolicy niż tylko lokalna na poziomie gminnym i gdybyśmy mieli ten zestaw polderów, dzisiejsza powódź nie miałaby miejsca. Mój wniosek zaginął gdzieś w archiwach urzędów jako rzecz odłożona na plan dalszy, a kolejna woda zgodnie z zapowiedzią starszego pana z Sokolnik (z książki powodziowej) przyszła jeszcze szybsza i jeszcze większa, bo „woda za wodą idzie”.
Podobny wstępny projekt zaproponuję ponownie i po ukończeniu tego tekstu zabieram się za jego pisanie. Będzie to dokument bardzo wstępny do lepszego dopracowania przez inżynierów, ale powinniśmy wszyscy wiedzieć, że na takie rzeczy są pieniążki zarówno w kraju jak i w UE, a to nie musiało się zdarzyć.
Trzymam za słowo urzędników i polityków spotkanych w maju 2010 na wałach Wisły, Sanu i Łęgu.